Andrzej Stasiuk – podróże, zwierzęta, Europa Środkowa (i nie tylko)
Trudno sobie wyobrazić polską literaturę po roku 1989 bez Andrzeja Stasiuka. Niepokorny, buńczuczny, zadziorny, debiutował w 1992 roku zbiorem opowiadań Mury Hebronu. Od tej pory regularnie wydaje kolejne powieści, zbiory opowiadań, dramaty. Nie stroni od felietonów, w których na bieżąco komentuje wydarzenia kulturalne i / lub polityczne, w sobie tylko właściwym stylu, dosadnie, zawsze z polotem.
Stasiuk prozaik to niespieszny gawędziarz, skupiający się na detalach, które niepostrzeżenie przestają mieć li tylko jednostkowe znacznie. Mikrokosmosy z narracji pisarza otwierają się na perspektywę makro, co jest szczególnie widoczne w jego opowiadaniach sprzed niemalże dwudziestu lat. Dobry przykład to Zima (2001), kolejny po Opowieściach galicyjskich (1995) i Dukli (1997) zbiór niedługich, lapidarnych opowiadań, wpisujących się m.in. w popularny w końcówce XX wieku w polskiej literaturze nurt prozy podejmującej tematykę małych ojczyzn (bliskiej „literaturze korzennej” – termin Tadeusza Komendanta – nostalgicznie rekonstruującej miejsca i przestrzenie bliskie, darzone sentymentem lub ważne ze względu na historyczne zawirowania). Pojawia się w Zimie tak charakterystyczna dla Stasiukowej prozy postać narratora o niemalże proteuszowej naturze. Niekiedy bywa wszechwiedzącym władcą tekstowego świata, przedzierzgającym się w uduchowionego filozofa, by innym razem przybrać maskę wiejskiego pleciugi. Śmiało można potraktować tego wyjątkowo zmiennego, ale i konsekwentnego w metamorfozach narratora jako porte parole pisarza. Stasiuk chętnie zaprasza czytelników do odwiedzenia ubogich, popegeerowskich beskidzkich wsi, stopniowo chylących się ku upadkowi, który jednak nie oznacza definitywnego końca; to proces, a nie jednorazowa zmiana. Czas w miejscach tak cenionych przez autora, choć niekoniecznie atrakcyjnych (wyprawy na obrzeża tak bardzo dla niego ważnej Europy Środkowej, na tereny pozornie nieciekawe, a przecież stanowiące pojemne tygle tożsamości, kultur, światopoglądów), istniejących na uboczu, na pierwszy rzut oka mało porywających turystycznie, płynie wolniej, jego rytm nie jest wyznaczany przez wielkomiejski pośpiech, lecz przez tylko im właściwe spokój i oczywistość trwania.
Rzec można, że na hasło: Stasiuk odzew brzmi: podróż. Ruch, dynamika, przemieszczanie się, swoisty pęd to jego znaki rozpoznawcze. Książki Stasiuka budowane z wrażeń zgromadzonych podczas bliższych lub dalszych wypraw – prawdziwych bądź tylko wyimaginowanych – takie jak Jadąc do Babadag (2004, rok później przyniosła autorowi Nagrodę Nike), Dziennik pisany później (2010), Wschód (2014) czy wydana niedawno Osiołkiem (2016), mogą być traktowane jako werbalne mapy, z powodzeniem zastępujące te realne, pozwalające marzyć, projektować, pisać.
Dla kogoś, kto lubi podróżować – a ja bardzo lubię, choć nie zawsze mogę – mapa jest substytutem realnej przestrzeni. Ale jednocześnie wpatrywanie się w nią jest rodzajem ćwiczenia duchowego. Dla człowieka Zachodu mapa jest odpowiednikiem wschodniej mandali. Siedzi człowiek przed mapą, wpatruje się w nią i odnajduje przeszłość, czyli wspomnienie tego, co już widział, albo odnajduje przyszłość – marząc o krainach, w których nigdy nie był. Na pewno jest to więc dla mnie obcowanie z jakąś formą nieskończoności[1].
Tak pisarz tłumaczył Piotrowi Mucharskiemu i Katarzynie Janowskiej w rozmowie na łamach „Tygodnika Powszechnego” swoje zamiłowanie do kartograficznych namysłów. Są one impulsami, dzięki którym przebywanie w drodze staje się nie tylko motywem literackim, lecz także sytuacją egzystencjalną.
Stasiuk nierzadko, mniej lub bardziej dyskretnie, mitologizuje smutną, czasami okrutną, nie do końca zrozumiałą, lub, paradoksalnie, zbyt prostą rzeczywistość. Autor raz po raz ponawia próby opisania jej po raz pierwszy, kolejny, na nowo, po to, aby ocalić ją od zapomnienia, nadać jej sens. Jest to dobrze widoczne w Grochowie (2012), w którym stara się wydobyć ukrytą aurę niezwykłości, zapoznanej swojskości, przytłoczoną przez monotonną codzienność, upływające lata.
Soczysty, dosadny, ale i zaskakująco poetycki język Stasiukowych narracji, tkany z wrażeń, literackich i filozoficznych aluzji, jest niewątpliwym atutem. Łatwo rozpoznawalny, raz szorstko, raz czule opisuje nie tylko odwiedzane miejsca, lecz także zwierzęta, przedmioty, krajobrazy, ludzi. Co istotne, nie jest to język literacki, który udaje mówiony, lecz mówiony z sukcesem transferowany na grunt prozatorski. Stąd też tak wyraźnie nieusuwalna z tekstów autora Fado (2006) gawędowość, by nie rzec gawędziarskość. Język chropowaty, kanciasty, niekiedy zręcznie balansujący na granicy niepoprawności stylistycznej, dodatkowo upstrzony wulgaryzmami, dosadnymi określeniami, często zdumiewa śmiałymi, odkrywczymi i po prostu pięknymi metaforami. Niespodziewanie rodzi się wysmakowany liryzm, umiejętnie jednak unikający patosu.
Gdy patrzy się z pewnego oddalenia, można potraktować pisarstwo Andrzeja Stasiuka (z wyłączeniem dramatów) jako rodzaj swoistego, dobrze rozumianego, eskapizmu, naznaczonego nostalgią, a przede wszystkim widoczną czułością wobec świata. Dorota Kozicka słusznie zauważyła, że dla pisarza istotne jest nie tyle doświadczenie, ile doświadczanie[2]. Co to oznacza? Otóż – Stasiukowa proza to nie tyle zapis czegoś dokonanego, ile próba uchwycenia świata w jego zmienności, fascynującej różnorodności. Wielką sztuką jest zajmujące opisywanie środkowoeuropejskich bezdroży, obserwowanych zwierząt, zapamiętanych ludzi, tak by to co opisywane nie zastygało w słowach. Stasiuk opanował ją perfekcyjnie.
[1] http://www.tygodnik.com.pl/numer/275214/stasiuk-wywiad.html [dostęp: 1 lutego 2017].
[2] Zob. Dorota Kozicka, Podróże kształcą? Doświadczenie podróży w twórczości Andrzeja Stasiuka [w:] Literackie reprezentacje doświadczenia, pod red. W. Boleckiego i E. Nawrockiej, Warszawa 2007, s. 434.